Temat naszego spotkania w dniu 17 lipca 2019r. brzmiał:
Nadzieja zawieść nie może…
Symbolem nadziei jest kotwica, dlaczego?
Jeżeli zarzucimy kotwicę w dobry (pewny) grunt to możemy mieć pewność, że nie popłyniemy tam gdzie nie czeka nas nic dobrego, że przetrzymamy wszelkie burze i niedogodności.
Nadzieja taka przez duże N czyli pokładana w Bogu, w Jego obietnicy zbawienia, w zawierzeniu, że Bóg ma dla nas najlepszy plan na życie na pewno nas nigdy nie zawiedzie – skąd ta pewność?
Bo tak powiedział Bóg- Prawda Jedyna
„A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany.” Rz 5,5
Przykładów jest mnóstwo na kartach Pisma Świętego, choćby Abraham, który zaufał Bogu, że będzie miał syna, mimo, że po ludzku było to nie możliwe (Abraham miał prawie sto lat i jego żona też była w bardzo podeszłym wieku).
Po raz drugi Abraham uwierzył Bogu, kiedy to miał złożyć w ofierze swojego jedynego syna Izaaka, który to – według obietnicy Boga – miał być ojcem narodu licznego jak gwiazdy na niebie. To już nadzieja wbrew nadziei, jak z resztą o Abrahamie pisze św. Paweł w Liście do Rzymian: „On to wbrew nadziei uwierzył nadziei, że stanie się ojcem wielu narodów” Rz 4,18
Taka nadzieja nie przychodzi do nas ot tak sobie!, każdy dostaje zalążek takiej nadziei w sakramencie chrztu św., ale od nas zależy co z tym zrobimy, czy będziemy ją rozwijać czy ją zabijemy w sobie.
Jako przykład ks. Wojtek Ignasiak na naszym spotkaniu wspomniał o książce pt. „47 lat życia”, gdzie autor przedstawia kontrastowe zestawienie biografii dwóch ludzi: o. Maksymiliana Kolbe – męczennika z Oświęcimia i Rudolfa Hössa – założyciela oraz komendanta obozu zagłady. Ich życie zaczyna się podobnie – przyjmują sakramenty, służą jako ministranci. Spotykają się w obozie Auschwitz-Birkenau. Obaj przeżyją 47 lat. Ten sam czas, ten sam okres w historii. Ale jakże zupełnie różne postacie. I całkowicie odmienne idee, którym służą.
Tak naprawdę to nasz „poziom” nadziei weryfikuje się w trudnych sytuacjach, kiedy po ludzku nie ma wyjścia, kiedy „na logikę” nic się nie zmienia, a wręcz jest coraz gorzej, jeżeli wtedy umiemy zaufać Bogu i trwać w takiej postawie to możemy być pewni, że idziemy ku zbawieniu, co więcej jak mówi Św. Paweł: „W nadziei bowiem już jesteśmy zbawieni.” Rz 8,24
Z Dzienniczka św. Faustyny dowiadujemy się, że to miłość żywi nadzieję, a więc żeby mieć nadzieję musimy rozwijać miłość.
Bóg który jest samą Miłością zawsze pokłada nadzieję w człowieku. A my jako ludzie, czy mamy pokładać nadzieję w drugim człowieku, we współmałżonku, który może niejednokrotnie nas zawiódł ? W jaki sposób, żeby nie było to naiwnością?
Po pierwsze: Jeżeli ja jestem „zakotwiczony” w Bogu, idę ku zbawieniu, to też pragnę tego zbawienia dla drugiego człowieka, dla męża/żony. Dlatego więc nie zgadzam się na „ściąganie” mnie z drogi zbawienia, reaguję na jego/jej grzechy, ale z pokorną łagodnością, bez złości, bez nienawiści, ale też bez „cierpiętnictwa” i „podkładania się”, stawiam granice. Po drugie: Próbuję grzechy współmałżonka przeżywać tak jak Jezus na krzyżu czyli modlić się słowami „wybacz mu/jej bo nie wie co czyni” i jednocześnie patrzeć na męża/żonę z nadzieją, z miłością wierzyć, że może chociaż przed śmiercią będzie tym „dobrym łotrem”.
Po trzecie: Jeżeli nie mam możliwości obdarzyć współmałżonka czynem miłosierdzia (bo jest daleko), ani słowem miłosierdzia (bo nie chce z tobą rozmawiać), to zawsze mogę wykonać trzeci gest miłosierdzia jakim jest modlitwa za niego/nią i oddanie tych trudnych spraw z zawierzeniem Bogu, choćby słowami Jezu ufam Tobie!
Po czwarte: Żeby uchronić się przed naiwnością, to współmałżonka muszę obdarzać „ograniczonym zaufaniem”, tzn. zaakceptować to, że mąż/żona jest człowiekiem grzesznym, podobnie jak i ja, a więc może czasem zawieść moje zaufanie.